Wpisy archiwalne w kategorii
> 200km
Dystans całkowity: | 656.83 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 29:09 |
Średnia prędkość: | 22.53 km/h |
Maksymalna prędkość: | 47.60 km/h |
Liczba aktywności: | 3 |
Średnio na aktywność: | 218.94 km i 9h 43m |
Więcej statystyk |
Żuławy Wkoło
Niedziela, 29 września 2013 | dodano:29.09.2013Kategoria > 200km
Długo się zastanawiałam, czy jechać. Pogoda ostatnio nie rozpieszcza, chłodno, wietrznie, ulewy kilka razy dziennie... Ale kiedy jak nie teraz? W maju dopiero? Przełożyłam opony, zamontowałam lemondkę, spakowałam banany i batony muesli i poszłam spać.
Na start kawałek drogi jechałam SKM, a kawałek... autobusem miejskim.
Okazuje się, że z Wiślinki albo Przegaliny jest podobnie blisko jak z Tczewa, a dojazd łatwiejszy i tańszy. O ile nie trafi się na kierowcę buca lub drugiego rowerzystę w autobusie. W okolicach Przejazdowa złapała nas ulewa. Świata widać nie było, więc myślę sobie - pięknie... wracać, czy co? Ale na szczęście pompa nie trwała długo i gdy wysiadłam, spadło jeszcze tylko kilka pojedynczych kropli i koniec. Ruszyłam więc rozgrzewkowym tempem w kierunku Kiezmarka. Na horyzoncie pojawiła się jeszcze jedna ulewa, jak się później okazało przechodząca nad terenem, w kierunku którego zmierzałam.
Na szczęście i ta chmura zdążyła zrzucić nadmiar wody zanim pod nią wjechałam. Pomyliłam za to nieco drogę i zamiast jechać bocznym asfaltem, trafiłam na krajową, nieprzyjemną 7... Dość żwawo, ale nie męcząc się dojechałam sprawnie do Ostaszewa, gdzie zlokalizowane było biuro startowe. Do startu 15 minut, kolejka po numerki, a ja nadal się wahałam, jaką trasę jechać... Szybka decyzja - 160! Przecież to tylko 20km więcej niż 140, a chwilę wcześniej start i można zjechać na 140 w razie czego... Numerek doczepiony, czip zamocowany, start zlokalizowany. Chwila moment, pierwsza grupa rusza, ale mi się do niej załapać nie udało. Trudno, ruszam chwilę później i żwawo rozpędzam się i rozpędzam... nie chcę przecież stracić peletonu, na kole znacznie lepiej się jedzie. Błoto spod kół, jeden zakręt, drugi, tory, obsługa kieruje ruchem, literka B na jezdni, jedziemy. Moment! B=bufet! Przejechałam... głodu nie ma, trudno. Ulica schnie pomału, dalej się trzymam na kole to jednego to drugiego zawodnika. W Nowym Stawie na szczęście więcej ludzi zajeżdża się posilić. Zsiadając z roweru już chwalą, że zawsze jest tu kartoflanka, że pyszna, dla niej tu jadą. Siadam, na szybko parzę usta, sól się w język wgryza, ale zupa pyszna, choć za dużo zjeść nie mogę, żołądek jakiś mały. Siadam na siodełko, ruszam dalej. Znów trzymam się jeszcze koła, ale ktoś szybciej chce, ktoś goni, wyprzedza, a to jeszcze nie połowa, górki na trasie - odpuszczam. Jedyne podjazdy tej trasy między Malborkiem a Sztumem - niby niewielkie, ale czuć po kilkudziesięciu km z wysoką średnią, że nagle przełożenie nie te, że wolniej trzeba, oddech wypada złapać, na zjeździe wyrównać, odsapnąć. W końcu płasko, las, chłód. I bufet kolejny. Tu już jadę sama, chwila na odpoczynek, sms, sprawdzenie średniej (o rany, życiówka!). Jem tylko banany, piję herbatę. No i ruszam po chwili dalej. Trasa zakręca, las się skończył, zaczął się wmordewind. Niby nie mocny, ale na Żuławach ma się gdzie rozpędzić i w kość dać. Zaczęły się też pseudoasfalty. Najpierw trochę nierówno, później katorga, prędkość z bólem utrzymana na poziomie 17-18km/h. Ale wyprzedzam co jakiś czas kogoś, co buduje, pomaga i sił nieco dodaje. W Miłoradzu ostatni bufet. Tu odpoczynek, kopytka z masłem i... cukrem pochłaniam. Już wiem, że czas mam dobry, ale i że ostatni odcinek bezlitośnie pod wiatr będzie prowadził. Zbieram siły, jem, jem i jem. Ale ruszać trzeba było. Ostatnie kilometry znów po fatalnej nawierzchni. Znów to ktoś mnie wyprzedził, to ja kogoś. Widząc wsie na horyzoncie marzyłam już o końcu, o tym, by usiąść, zjeść coś ciepłego, odpocząć. Dojechałam w czasie znacznie lepszym niż zakładany. Medal, makaron, meta na dożynkach, więc hałasu i ludzi było zbyt dużo jak dla mnie.
Posiliłam się i trzeba było ruszyć do domu. Już bez pośpiechu, pomału. Udało się.
Do autobusu było 20 minut, w sam raz na odpoczynek. Jeszcze godzina jazdy do SKM, chwila w SKM i DOM.
Maraton bardzo udany. Zrobiłam życiową prędkość średnią na 100 km. Nie licząc dojazdu, od startu w Ostaszewie na pewno wyszło 28km/h. W sumie wpadło 204,5km z szaloną średnią 24,5km/h. Dojechałam 51 z 72 startujących (jeśli dobrze liczę!) w tym 1 z 7 pań :) Pogoda słoneczna przez cały dzień, 7-12 stopni. Jak na zamówienie :)
Tym samym koniec sezonu 'startowego', o ile 2 starty w roku można uznać za sezon ;) miał być jeszcze Harpagan, ale znów praca nie pozwala. Pozostaje zaszyć się na basenie, zacząć biegać i nadal jeździć rowerem :) sezon na rower nie kończy się nigdy :)
Na start kawałek drogi jechałam SKM, a kawałek... autobusem miejskim.
Okazuje się, że z Wiślinki albo Przegaliny jest podobnie blisko jak z Tczewa, a dojazd łatwiejszy i tańszy. O ile nie trafi się na kierowcę buca lub drugiego rowerzystę w autobusie. W okolicach Przejazdowa złapała nas ulewa. Świata widać nie było, więc myślę sobie - pięknie... wracać, czy co? Ale na szczęście pompa nie trwała długo i gdy wysiadłam, spadło jeszcze tylko kilka pojedynczych kropli i koniec. Ruszyłam więc rozgrzewkowym tempem w kierunku Kiezmarka. Na horyzoncie pojawiła się jeszcze jedna ulewa, jak się później okazało przechodząca nad terenem, w kierunku którego zmierzałam.
Na szczęście i ta chmura zdążyła zrzucić nadmiar wody zanim pod nią wjechałam. Pomyliłam za to nieco drogę i zamiast jechać bocznym asfaltem, trafiłam na krajową, nieprzyjemną 7... Dość żwawo, ale nie męcząc się dojechałam sprawnie do Ostaszewa, gdzie zlokalizowane było biuro startowe. Do startu 15 minut, kolejka po numerki, a ja nadal się wahałam, jaką trasę jechać... Szybka decyzja - 160! Przecież to tylko 20km więcej niż 140, a chwilę wcześniej start i można zjechać na 140 w razie czego... Numerek doczepiony, czip zamocowany, start zlokalizowany. Chwila moment, pierwsza grupa rusza, ale mi się do niej załapać nie udało. Trudno, ruszam chwilę później i żwawo rozpędzam się i rozpędzam... nie chcę przecież stracić peletonu, na kole znacznie lepiej się jedzie. Błoto spod kół, jeden zakręt, drugi, tory, obsługa kieruje ruchem, literka B na jezdni, jedziemy. Moment! B=bufet! Przejechałam... głodu nie ma, trudno. Ulica schnie pomału, dalej się trzymam na kole to jednego to drugiego zawodnika. W Nowym Stawie na szczęście więcej ludzi zajeżdża się posilić. Zsiadając z roweru już chwalą, że zawsze jest tu kartoflanka, że pyszna, dla niej tu jadą. Siadam, na szybko parzę usta, sól się w język wgryza, ale zupa pyszna, choć za dużo zjeść nie mogę, żołądek jakiś mały. Siadam na siodełko, ruszam dalej. Znów trzymam się jeszcze koła, ale ktoś szybciej chce, ktoś goni, wyprzedza, a to jeszcze nie połowa, górki na trasie - odpuszczam. Jedyne podjazdy tej trasy między Malborkiem a Sztumem - niby niewielkie, ale czuć po kilkudziesięciu km z wysoką średnią, że nagle przełożenie nie te, że wolniej trzeba, oddech wypada złapać, na zjeździe wyrównać, odsapnąć. W końcu płasko, las, chłód. I bufet kolejny. Tu już jadę sama, chwila na odpoczynek, sms, sprawdzenie średniej (o rany, życiówka!). Jem tylko banany, piję herbatę. No i ruszam po chwili dalej. Trasa zakręca, las się skończył, zaczął się wmordewind. Niby nie mocny, ale na Żuławach ma się gdzie rozpędzić i w kość dać. Zaczęły się też pseudoasfalty. Najpierw trochę nierówno, później katorga, prędkość z bólem utrzymana na poziomie 17-18km/h. Ale wyprzedzam co jakiś czas kogoś, co buduje, pomaga i sił nieco dodaje. W Miłoradzu ostatni bufet. Tu odpoczynek, kopytka z masłem i... cukrem pochłaniam. Już wiem, że czas mam dobry, ale i że ostatni odcinek bezlitośnie pod wiatr będzie prowadził. Zbieram siły, jem, jem i jem. Ale ruszać trzeba było. Ostatnie kilometry znów po fatalnej nawierzchni. Znów to ktoś mnie wyprzedził, to ja kogoś. Widząc wsie na horyzoncie marzyłam już o końcu, o tym, by usiąść, zjeść coś ciepłego, odpocząć. Dojechałam w czasie znacznie lepszym niż zakładany. Medal, makaron, meta na dożynkach, więc hałasu i ludzi było zbyt dużo jak dla mnie.
Posiliłam się i trzeba było ruszyć do domu. Już bez pośpiechu, pomału. Udało się.
Do autobusu było 20 minut, w sam raz na odpoczynek. Jeszcze godzina jazdy do SKM, chwila w SKM i DOM.
Maraton bardzo udany. Zrobiłam życiową prędkość średnią na 100 km. Nie licząc dojazdu, od startu w Ostaszewie na pewno wyszło 28km/h. W sumie wpadło 204,5km z szaloną średnią 24,5km/h. Dojechałam 51 z 72 startujących (jeśli dobrze liczę!) w tym 1 z 7 pań :) Pogoda słoneczna przez cały dzień, 7-12 stopni. Jak na zamówienie :)
Tym samym koniec sezonu 'startowego', o ile 2 starty w roku można uznać za sezon ;) miał być jeszcze Harpagan, ale znów praca nie pozwala. Pozostaje zaszyć się na basenie, zacząć biegać i nadal jeździć rowerem :) sezon na rower nie kończy się nigdy :)
Dane wycieczki:
Km: | 204.50 | Czas: | 08:16 | km/h: | 24.74 | ||||
Pr. maks.: | 41.30 | Temperatura: | 7.0 | Podjazdy: | m | Rower: | Czarnuszek |
Kaszebe runda
Pobudka o 5:30... więc moje pierwsze słowa wyrażały delikatne niezadowolenie z tak wczesnej pory, pomysłu jechania 220km, zimna i deszczu oraz innych atrakcji. Wstałam. Lekkie śniadanie, bo organizm nieprzyzwyczajony w 'środku' nocy jeść, pakowanie niezbędnych rzeczy i ruszyliśmy z Olem do Kościerzyny. Tam pod biurem kręciło się niemrawo kilka osób, ktoś udzielał wywiadu, ktoś ściągał co chwilę rowery z aut, inni rozstawiali balony i inne rzeczy, a mi się udzieliła 'trema' przedstartowa ;)
Mieliśmy ruszyć o 7:25, ale organizatorzy chyba nieco zaspali, bo dopiero ok 7:33 puścili nas z pierwszym peletonem na trasę. Przez Kościerzynę jechaliśmy niemal jedną grupą, prowadzeni przez policję. Dalej spuściliśmy nieco z tempa, by się nie zmęczyć zanadto na wstępie. Obawiałam się nieco podjazdu, który wydawało mi się, że jest tuż za miastem, ale na szczęście nie był zbyt zauważalny, więc utrzymałam tempo. Jechaliśmy w około 5-osobowym składzie, cały czas utrzymując prędkości ok 25-26km/h. Nie mogłam w to uwierzyć, sił miałam, by jechać nawet i mocniej, ale wiedziałam, że trzeba się oszczędzać na później, więc spokojnie sobie pedałowałam.
Pierwszy bufet był w Borsku.
Jajecznica, naleśniki, ryba wędzona, chleb ze smalcem, ogórki, ciasto...
Nie wiedziałam za co się złapać! Ale czas gonił, więc by nie przedłużać wybrałam rybę. Najedliśmy się nieco, napiliśmy się i już w dwuosobowym składzie ruszyliśmy z Olem na trasę. Tuż za bufetem spotkaliśmy pająka łatającego dętkę... A chciał być szybszy... Trasa maratonu prowadzi głównie bocznymi, niestety w większości mocno dziurawymi asfaltami, przez co co chwilę napotykaliśmy kogoś zmieniającego dętkę. Do drugiego punktu dotarliśmy sprawnie, nadal utrzymując wysoką średnią. Tu znów był chleb ze smalcem. Wybrałam cisto - pyszne, domowe. Do tego woda z miodem i cytryną - rewelacja.
Na postojach szybko robiło się zimno, więc nie dało się zbyt długo stać w miejscu. Niestety pierwsze kilometry za bufetami też odczuwałam mocno chłód. Wyjątkowo więc czekałam na podjazdy, by się szybciej rozgrzać.
Od Swornychgaci przycisnęliśmy trochę mocniej, by zdążyć przejechać przez most z Małychswornychgaciach. O 12 jest on zamykany dla ruchu kołowego i pieszego, by otworzyć drogę wodną. Trwa to około 20 minut, więc byłaby to spora strata czasowa. Na szczęście zdążyliśmy. Przy drodze prowadzącej przez Małeswornegacie do Charzykowych powstaje droga dla rowerów. Dziwi mnie to, bo nie jest to szosa o dużym natężeniu ruchu, a częściowo prowadzi przez Park Narodowy Borów Tucholskich. Oczywiście nawierzchnia z kostki i spore górki - z sakwami, czy też na rowerze szosowym nie będzie to przyjemna droga.
Kolejny punkt jest zbawieniem. Od pewnego czasu braknie nam nieco sił, chce się jeść. Zostajemy ugoszczeni żurkiem i mamy możliwość ogrzać się, więc nieco się rozleniwiamy, choć nie tak, jak niektórzy ;)
Tu mija nam już ponad 100km, a nadal mamy średnią w okolicach 25km/h! Niedowierzam!
Za Charzykowymi wiatr zaczyna nam pomagać, ale nogi czują już kilometry w nogach, więc czas zyskany na płaskich prostych, tracimy na podjazdach. Ta część trasy funduje nam dwie solidniejsze górki. Pierwsza prowadzi przez las, więc zdawałoby się, że powinna być w ciszy, a dziwnym zbiegiem okoliczności wieje tam mocno i to nie pomaga. Wspinamy się więc mozolnie, po czym delektujemy się bardziej płaskimi odcinkami. Bufety są tu nieco słabsze, tylko drożdżówki i banany, ale mi to zupełnie wystarcza. Druga z solidniejszych górek dostarcza wielu wrażeń widokowych, co skutecznie rekompensuje włożony trud.
Do końca nie mamy już szczęścia do bufetów - niektóre był po prostu słabo przygotowane, przez inne przewinęły się już setki osób, więc niewiele co zostało. Jedziemy jeszcze przez nieznane mi tereny na północny zachód od Kościerzyny, by w końcu skręcić na południe, czyli znów pod wiatr. Wieczorem jest on już wyraźnie słabszy, więc turlamy się spokojnie do mety. Wyprzedzam jeszcze na deser Ola i meldujemy się po medale. Chwilę odpoczywamy, konsumując makaron i czas wrócić do namiotu.
Z jednej strony czułam, że mogłabym jeszcze trochę przejechać. Z drugiej, gdy poszłam nieco się umyć i nie wzięłam ręcznika odebrało mi nieco rozum ;) Postanowiłam nie wracać i wytrzeć się koszulką, ale wsadziłam ową koszulkę pod prysznic - nie wiem po co ;)
Fakt faktem, że zabawę miałam przednią. Forma maratonu przypadła mi do gustu. Była mobilizująca nutka rywalizacji, ale też czułam, że nie ma za dużo zbędnej napinki. Udało się. Do poranka przed startem miałam wątpliwości, czy ukończę ten dystans. Tydzień wcześniej wykończyłam się dojazdem na zlot forumowy, przy okazji uszkadzając sobie plecy. Tuż przed Kaszebe Rundą zmieniłam widelec. Szaleństwo? Może i tak, ale jestem z tego wielce zadowolona.
Mieliśmy ruszyć o 7:25, ale organizatorzy chyba nieco zaspali, bo dopiero ok 7:33 puścili nas z pierwszym peletonem na trasę. Przez Kościerzynę jechaliśmy niemal jedną grupą, prowadzeni przez policję. Dalej spuściliśmy nieco z tempa, by się nie zmęczyć zanadto na wstępie. Obawiałam się nieco podjazdu, który wydawało mi się, że jest tuż za miastem, ale na szczęście nie był zbyt zauważalny, więc utrzymałam tempo. Jechaliśmy w około 5-osobowym składzie, cały czas utrzymując prędkości ok 25-26km/h. Nie mogłam w to uwierzyć, sił miałam, by jechać nawet i mocniej, ale wiedziałam, że trzeba się oszczędzać na później, więc spokojnie sobie pedałowałam.
Pierwszy bufet był w Borsku.
Jajecznica, naleśniki, ryba wędzona, chleb ze smalcem, ogórki, ciasto...
Nie wiedziałam za co się złapać! Ale czas gonił, więc by nie przedłużać wybrałam rybę. Najedliśmy się nieco, napiliśmy się i już w dwuosobowym składzie ruszyliśmy z Olem na trasę. Tuż za bufetem spotkaliśmy pająka łatającego dętkę... A chciał być szybszy... Trasa maratonu prowadzi głównie bocznymi, niestety w większości mocno dziurawymi asfaltami, przez co co chwilę napotykaliśmy kogoś zmieniającego dętkę. Do drugiego punktu dotarliśmy sprawnie, nadal utrzymując wysoką średnią. Tu znów był chleb ze smalcem. Wybrałam cisto - pyszne, domowe. Do tego woda z miodem i cytryną - rewelacja.
Na postojach szybko robiło się zimno, więc nie dało się zbyt długo stać w miejscu. Niestety pierwsze kilometry za bufetami też odczuwałam mocno chłód. Wyjątkowo więc czekałam na podjazdy, by się szybciej rozgrzać.
Od Swornychgaci przycisnęliśmy trochę mocniej, by zdążyć przejechać przez most z Małychswornychgaciach. O 12 jest on zamykany dla ruchu kołowego i pieszego, by otworzyć drogę wodną. Trwa to około 20 minut, więc byłaby to spora strata czasowa. Na szczęście zdążyliśmy. Przy drodze prowadzącej przez Małeswornegacie do Charzykowych powstaje droga dla rowerów. Dziwi mnie to, bo nie jest to szosa o dużym natężeniu ruchu, a częściowo prowadzi przez Park Narodowy Borów Tucholskich. Oczywiście nawierzchnia z kostki i spore górki - z sakwami, czy też na rowerze szosowym nie będzie to przyjemna droga.
Kolejny punkt jest zbawieniem. Od pewnego czasu braknie nam nieco sił, chce się jeść. Zostajemy ugoszczeni żurkiem i mamy możliwość ogrzać się, więc nieco się rozleniwiamy, choć nie tak, jak niektórzy ;)
Tu mija nam już ponad 100km, a nadal mamy średnią w okolicach 25km/h! Niedowierzam!
Za Charzykowymi wiatr zaczyna nam pomagać, ale nogi czują już kilometry w nogach, więc czas zyskany na płaskich prostych, tracimy na podjazdach. Ta część trasy funduje nam dwie solidniejsze górki. Pierwsza prowadzi przez las, więc zdawałoby się, że powinna być w ciszy, a dziwnym zbiegiem okoliczności wieje tam mocno i to nie pomaga. Wspinamy się więc mozolnie, po czym delektujemy się bardziej płaskimi odcinkami. Bufety są tu nieco słabsze, tylko drożdżówki i banany, ale mi to zupełnie wystarcza. Druga z solidniejszych górek dostarcza wielu wrażeń widokowych, co skutecznie rekompensuje włożony trud.
Do końca nie mamy już szczęścia do bufetów - niektóre był po prostu słabo przygotowane, przez inne przewinęły się już setki osób, więc niewiele co zostało. Jedziemy jeszcze przez nieznane mi tereny na północny zachód od Kościerzyny, by w końcu skręcić na południe, czyli znów pod wiatr. Wieczorem jest on już wyraźnie słabszy, więc turlamy się spokojnie do mety. Wyprzedzam jeszcze na deser Ola i meldujemy się po medale. Chwilę odpoczywamy, konsumując makaron i czas wrócić do namiotu.
Z jednej strony czułam, że mogłabym jeszcze trochę przejechać. Z drugiej, gdy poszłam nieco się umyć i nie wzięłam ręcznika odebrało mi nieco rozum ;) Postanowiłam nie wracać i wytrzeć się koszulką, ale wsadziłam ową koszulkę pod prysznic - nie wiem po co ;)
Fakt faktem, że zabawę miałam przednią. Forma maratonu przypadła mi do gustu. Była mobilizująca nutka rywalizacji, ale też czułam, że nie ma za dużo zbędnej napinki. Udało się. Do poranka przed startem miałam wątpliwości, czy ukończę ten dystans. Tydzień wcześniej wykończyłam się dojazdem na zlot forumowy, przy okazji uszkadzając sobie plecy. Tuż przed Kaszebe Rundą zmieniłam widelec. Szaleństwo? Może i tak, ale jestem z tego wielce zadowolona.
Dane wycieczki:
Km: | 232.00 | Czas: | 10:00 | km/h: | 23.20 | ||||
Pr. maks.: | 47.60 | Temperatura: | Podjazdy: | m | Rower: | Czarnuszek | Uczestnicy
Gdańsk-Toruń (po mapę)
Środa, 6 czerwca 2012 | dodano:06.06.2012Kategoria > 200km
Dane wycieczki:
Km: | 220.33 | Czas: | 10:53 | km/h: | 20.24 | ||||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | Podjazdy: | m | Rower: | Czarnuszek |