Żuławy Wkoło
Niedziela, 29 września 2013 | dodano:29.09.2013Kategoria > 200km
Długo się zastanawiałam, czy jechać. Pogoda ostatnio nie rozpieszcza, chłodno, wietrznie, ulewy kilka razy dziennie... Ale kiedy jak nie teraz? W maju dopiero? Przełożyłam opony, zamontowałam lemondkę, spakowałam banany i batony muesli i poszłam spać.
Na start kawałek drogi jechałam SKM, a kawałek... autobusem miejskim.
Okazuje się, że z Wiślinki albo Przegaliny jest podobnie blisko jak z Tczewa, a dojazd łatwiejszy i tańszy. O ile nie trafi się na kierowcę buca lub drugiego rowerzystę w autobusie. W okolicach Przejazdowa złapała nas ulewa. Świata widać nie było, więc myślę sobie - pięknie... wracać, czy co? Ale na szczęście pompa nie trwała długo i gdy wysiadłam, spadło jeszcze tylko kilka pojedynczych kropli i koniec. Ruszyłam więc rozgrzewkowym tempem w kierunku Kiezmarka. Na horyzoncie pojawiła się jeszcze jedna ulewa, jak się później okazało przechodząca nad terenem, w kierunku którego zmierzałam.
Na szczęście i ta chmura zdążyła zrzucić nadmiar wody zanim pod nią wjechałam. Pomyliłam za to nieco drogę i zamiast jechać bocznym asfaltem, trafiłam na krajową, nieprzyjemną 7... Dość żwawo, ale nie męcząc się dojechałam sprawnie do Ostaszewa, gdzie zlokalizowane było biuro startowe. Do startu 15 minut, kolejka po numerki, a ja nadal się wahałam, jaką trasę jechać... Szybka decyzja - 160! Przecież to tylko 20km więcej niż 140, a chwilę wcześniej start i można zjechać na 140 w razie czego... Numerek doczepiony, czip zamocowany, start zlokalizowany. Chwila moment, pierwsza grupa rusza, ale mi się do niej załapać nie udało. Trudno, ruszam chwilę później i żwawo rozpędzam się i rozpędzam... nie chcę przecież stracić peletonu, na kole znacznie lepiej się jedzie. Błoto spod kół, jeden zakręt, drugi, tory, obsługa kieruje ruchem, literka B na jezdni, jedziemy. Moment! B=bufet! Przejechałam... głodu nie ma, trudno. Ulica schnie pomału, dalej się trzymam na kole to jednego to drugiego zawodnika. W Nowym Stawie na szczęście więcej ludzi zajeżdża się posilić. Zsiadając z roweru już chwalą, że zawsze jest tu kartoflanka, że pyszna, dla niej tu jadą. Siadam, na szybko parzę usta, sól się w język wgryza, ale zupa pyszna, choć za dużo zjeść nie mogę, żołądek jakiś mały. Siadam na siodełko, ruszam dalej. Znów trzymam się jeszcze koła, ale ktoś szybciej chce, ktoś goni, wyprzedza, a to jeszcze nie połowa, górki na trasie - odpuszczam. Jedyne podjazdy tej trasy między Malborkiem a Sztumem - niby niewielkie, ale czuć po kilkudziesięciu km z wysoką średnią, że nagle przełożenie nie te, że wolniej trzeba, oddech wypada złapać, na zjeździe wyrównać, odsapnąć. W końcu płasko, las, chłód. I bufet kolejny. Tu już jadę sama, chwila na odpoczynek, sms, sprawdzenie średniej (o rany, życiówka!). Jem tylko banany, piję herbatę. No i ruszam po chwili dalej. Trasa zakręca, las się skończył, zaczął się wmordewind. Niby nie mocny, ale na Żuławach ma się gdzie rozpędzić i w kość dać. Zaczęły się też pseudoasfalty. Najpierw trochę nierówno, później katorga, prędkość z bólem utrzymana na poziomie 17-18km/h. Ale wyprzedzam co jakiś czas kogoś, co buduje, pomaga i sił nieco dodaje. W Miłoradzu ostatni bufet. Tu odpoczynek, kopytka z masłem i... cukrem pochłaniam. Już wiem, że czas mam dobry, ale i że ostatni odcinek bezlitośnie pod wiatr będzie prowadził. Zbieram siły, jem, jem i jem. Ale ruszać trzeba było. Ostatnie kilometry znów po fatalnej nawierzchni. Znów to ktoś mnie wyprzedził, to ja kogoś. Widząc wsie na horyzoncie marzyłam już o końcu, o tym, by usiąść, zjeść coś ciepłego, odpocząć. Dojechałam w czasie znacznie lepszym niż zakładany. Medal, makaron, meta na dożynkach, więc hałasu i ludzi było zbyt dużo jak dla mnie.
Posiliłam się i trzeba było ruszyć do domu. Już bez pośpiechu, pomału. Udało się.
Do autobusu było 20 minut, w sam raz na odpoczynek. Jeszcze godzina jazdy do SKM, chwila w SKM i DOM.
Maraton bardzo udany. Zrobiłam życiową prędkość średnią na 100 km. Nie licząc dojazdu, od startu w Ostaszewie na pewno wyszło 28km/h. W sumie wpadło 204,5km z szaloną średnią 24,5km/h. Dojechałam 51 z 72 startujących (jeśli dobrze liczę!) w tym 1 z 7 pań :) Pogoda słoneczna przez cały dzień, 7-12 stopni. Jak na zamówienie :)
Tym samym koniec sezonu 'startowego', o ile 2 starty w roku można uznać za sezon ;) miał być jeszcze Harpagan, ale znów praca nie pozwala. Pozostaje zaszyć się na basenie, zacząć biegać i nadal jeździć rowerem :) sezon na rower nie kończy się nigdy :)
Na start kawałek drogi jechałam SKM, a kawałek... autobusem miejskim.
Okazuje się, że z Wiślinki albo Przegaliny jest podobnie blisko jak z Tczewa, a dojazd łatwiejszy i tańszy. O ile nie trafi się na kierowcę buca lub drugiego rowerzystę w autobusie. W okolicach Przejazdowa złapała nas ulewa. Świata widać nie było, więc myślę sobie - pięknie... wracać, czy co? Ale na szczęście pompa nie trwała długo i gdy wysiadłam, spadło jeszcze tylko kilka pojedynczych kropli i koniec. Ruszyłam więc rozgrzewkowym tempem w kierunku Kiezmarka. Na horyzoncie pojawiła się jeszcze jedna ulewa, jak się później okazało przechodząca nad terenem, w kierunku którego zmierzałam.
Na szczęście i ta chmura zdążyła zrzucić nadmiar wody zanim pod nią wjechałam. Pomyliłam za to nieco drogę i zamiast jechać bocznym asfaltem, trafiłam na krajową, nieprzyjemną 7... Dość żwawo, ale nie męcząc się dojechałam sprawnie do Ostaszewa, gdzie zlokalizowane było biuro startowe. Do startu 15 minut, kolejka po numerki, a ja nadal się wahałam, jaką trasę jechać... Szybka decyzja - 160! Przecież to tylko 20km więcej niż 140, a chwilę wcześniej start i można zjechać na 140 w razie czego... Numerek doczepiony, czip zamocowany, start zlokalizowany. Chwila moment, pierwsza grupa rusza, ale mi się do niej załapać nie udało. Trudno, ruszam chwilę później i żwawo rozpędzam się i rozpędzam... nie chcę przecież stracić peletonu, na kole znacznie lepiej się jedzie. Błoto spod kół, jeden zakręt, drugi, tory, obsługa kieruje ruchem, literka B na jezdni, jedziemy. Moment! B=bufet! Przejechałam... głodu nie ma, trudno. Ulica schnie pomału, dalej się trzymam na kole to jednego to drugiego zawodnika. W Nowym Stawie na szczęście więcej ludzi zajeżdża się posilić. Zsiadając z roweru już chwalą, że zawsze jest tu kartoflanka, że pyszna, dla niej tu jadą. Siadam, na szybko parzę usta, sól się w język wgryza, ale zupa pyszna, choć za dużo zjeść nie mogę, żołądek jakiś mały. Siadam na siodełko, ruszam dalej. Znów trzymam się jeszcze koła, ale ktoś szybciej chce, ktoś goni, wyprzedza, a to jeszcze nie połowa, górki na trasie - odpuszczam. Jedyne podjazdy tej trasy między Malborkiem a Sztumem - niby niewielkie, ale czuć po kilkudziesięciu km z wysoką średnią, że nagle przełożenie nie te, że wolniej trzeba, oddech wypada złapać, na zjeździe wyrównać, odsapnąć. W końcu płasko, las, chłód. I bufet kolejny. Tu już jadę sama, chwila na odpoczynek, sms, sprawdzenie średniej (o rany, życiówka!). Jem tylko banany, piję herbatę. No i ruszam po chwili dalej. Trasa zakręca, las się skończył, zaczął się wmordewind. Niby nie mocny, ale na Żuławach ma się gdzie rozpędzić i w kość dać. Zaczęły się też pseudoasfalty. Najpierw trochę nierówno, później katorga, prędkość z bólem utrzymana na poziomie 17-18km/h. Ale wyprzedzam co jakiś czas kogoś, co buduje, pomaga i sił nieco dodaje. W Miłoradzu ostatni bufet. Tu odpoczynek, kopytka z masłem i... cukrem pochłaniam. Już wiem, że czas mam dobry, ale i że ostatni odcinek bezlitośnie pod wiatr będzie prowadził. Zbieram siły, jem, jem i jem. Ale ruszać trzeba było. Ostatnie kilometry znów po fatalnej nawierzchni. Znów to ktoś mnie wyprzedził, to ja kogoś. Widząc wsie na horyzoncie marzyłam już o końcu, o tym, by usiąść, zjeść coś ciepłego, odpocząć. Dojechałam w czasie znacznie lepszym niż zakładany. Medal, makaron, meta na dożynkach, więc hałasu i ludzi było zbyt dużo jak dla mnie.
Posiliłam się i trzeba było ruszyć do domu. Już bez pośpiechu, pomału. Udało się.
Do autobusu było 20 minut, w sam raz na odpoczynek. Jeszcze godzina jazdy do SKM, chwila w SKM i DOM.
Maraton bardzo udany. Zrobiłam życiową prędkość średnią na 100 km. Nie licząc dojazdu, od startu w Ostaszewie na pewno wyszło 28km/h. W sumie wpadło 204,5km z szaloną średnią 24,5km/h. Dojechałam 51 z 72 startujących (jeśli dobrze liczę!) w tym 1 z 7 pań :) Pogoda słoneczna przez cały dzień, 7-12 stopni. Jak na zamówienie :)
Tym samym koniec sezonu 'startowego', o ile 2 starty w roku można uznać za sezon ;) miał być jeszcze Harpagan, ale znów praca nie pozwala. Pozostaje zaszyć się na basenie, zacząć biegać i nadal jeździć rowerem :) sezon na rower nie kończy się nigdy :)
Dane wycieczki:
Km: | 204.50 | Czas: | 08:16 | km/h: | 24.74 | ||||
Pr. maks.: | 41.30 | Temperatura: | 7.0 | Podjazdy: | m | Rower: | Czarnuszek |
Komentarze
A w Gdyni lało do 14.. Pozostaje mi gratulować średnich :)
Pająk - 18:28 czwartek, 3 października 2013 | linkuj
gratulacje! niesamowity wynik! podziw i szacun! z teco co piszesz, to czyzby w przyszlym roku jakas pierwsza przymiarka do np. 1/4 ironmana? :)
speedfan - 14:37 wtorek, 1 października 2013 | linkuj
Gratulacje Magda. Jestem z Ciebie dumny :)
transatlantyk - 10:52 wtorek, 1 października 2013 | linkuj
Nono, 1. miejsce wśród pań, a i faceta niejednego przegoniłaś, nic zresztą dziwnego ;) Gratulacje raz jeszcze!
waxmund - 18:32 poniedziałek, 30 września 2013 | linkuj
Komentuj